Historie i opowiadania rodzinne

Przygody Rozalii Szelejewskiej w Westwalii.

W 1922r po odzyskaniu niepodległości, przywędrowała z Westfalii rodzina  polskich emigrantów Szelejewskich . W Niemczech należeli do polskiego chóru w Baukau i obiecali sobie, że jak wrócą do Polski to założą taki sam chór w Polsce. Alojzy Szelejewski tak opowiada o swojej babci Rozalii: „ W naszej gałęzi rodzinnej zebrało się sporo anegdot dotyczących naszej babci Rozalii Szelejewskiej z d. Wawrzynowskiej, żony Stanisława Szelejewskiego , z okresu pobytu w Herne w Westfalii. Rodzina była liczna: 11 osób (nie liczę dwójki dzieci, które zmarły w młodym wieku), a jedynym pracującym był dziadek Stanisław. Żywność była bardzo droga, szczególnie w czasie I Wojny Światowej. Dlatego babcia, podobnie jak inne kobiety, jeździła pociągiem na wieś, gdzie żywność była tańsza.   . Jednakże władze zabroniły przewozu żywności ze wsi do miast. Pilnował tego policjant, kontrolując koszyki kobiet zmierzających do pociągu. Ale policjant był jeden, a kobiet wiele. W tej sytuacji babcia zebrała puste koszyki i po odbiciu biletu szybko pobiegła na pociąg, oczywiście policjant pogonił za nią. Po tym jak się zorientował, że babcia ma puste koszyki, zadał pytanie dlaczego uciekała. Babcia odpowiedziała, że nie uciekała, tylko myślała że pociąg zaraz odjedzie. W tym czasie inne kobiety spokojnie przeszły, przenosząc koszyki swoje i babci. Ale jeden raz policjant zarekwirował babci koszyczek jajek. Babcia poprzysięgła, że się zemści. Do koszyka nałożyła nawozu kurzego, starannie opakowanego, że wyglądało to jak koszyczek z jajkami. Policjant spytał się co tam ma, na co odpowiedziała zgodnie z prawdą, że ma g… Po trzykrotnej takiej odpowiedzi kazał odsłonić serwetkę z wierzchu. Gdy to uczyniła, zawołał: „Ach jajka” i włożył rękę. Sprawa zakończyła się rozprawą sądową o znieważenie policjanta, ale babcia broniła się, wyjaśniając: „Jestem miłośniczką kwiatów, w mieście bardzo trudno o naturalny nawóz, dlatego pojechałam na wieś, zakupiony nawóz bardzo starannie opakowałam. Policjant trzykrotnie pytał się co mam, ale nie uwierzył moim wyjaśnieniom”. Potwierdziły to inne kobiety i ostatecznie babcia została uniewinniona.”

*****

Wojna w Sulęcinku , na podstawie wspomnień Zofii Marcinowskiej.

Pewnego dnia  jednego z wartowników pełniącego służbę , znaleziono martwego . Na naradzie zwołanej z tego powodu w miejscu zakwaterowania, niemieckie władze wojskowe oraz władze cywilne z Baumgartem na czele, domagały się ukarania Polaków za to zabójstwo i sporządzono listę skazanych przez rozstrzelanie. Na liście znajdowali się między innymi : F. Karmiński i M. Marcinowski. Córka właścicieli domu Irena, podsłuchała tą rozmowę i w nocy powiadomiła mieszkańców o niemieckich planach. Cześć skazańców rankiem uciekła z Sulęcinka. Do Egzekucji jednak nie doszło, ponieważ pewien Niemiec  zeznał, że przejeżdżając rowerem widział jak niemiecki żołnierz popełnił samobójstwo. Jak się okazało dostał list o zdradzie najbliższej mu osoby.                                                             Żona Marcina, Zofia, w czasie okupacji ukrywała na strychu poszukiwanego brata kierownika mleczarni,  Kazimierza Szyka. Pewnego razu  Kazimierz zszedł na dół do kuchni na śniadanie. Do mieszkania w tym czasie wszedł niemiecki żołnierz i zapytał Zofię o personalia nieznanego człowieka. Gospodyni miała szczęście, że żołnierz , jak to było w zwyczaju w stosunku do nieznajomych , nie zażądał okazania dokumentów. Zofia z pewnością siebie odpowiedziała po niemiecku, że to kuzyn z Poznania.                                                                                                                                    Ta sama Zofia była sprzedawczynią w kolonialnym sklepie przy mleczarni. Pewnego dnia  w kolejce w sklepie stanął niemiecki żołnierz i kobieta , matka wielodzietnej rodziny. Kobieta zaczęła się awanturować  ze sprzedawczynią , dlaczego  tym razem na kartki dostała tak mało sera ? Zawsze dostawała więcej! Sprzedawczyni do tej pory ze względu na liczną rodzinę  sprzedawała jej więcej towaru niż wynikało z przydziału, ale tym razem z powodu Niemca w kolejce musiała jej sprzedać zgodnie z kartką.                                                                                                                 Zofia, moja babcia kiedyś mi się zwierzyła. Mieszkała blisko stacji kolejowej, blisko semaforów. Tam czasami zatrzymywały się transporty z ludźmi wiezionymi  do obozów koncentracyjnych. Z wielkim żalem i zażenowanie opowiadała, że dochodziły do niej wołania z pociągu „wody, wody!” ,  ale nie mogła im pomóc , bo transporty były strzeżone przez Niemców a pomoc była surowo zakazana .

*****

Wspomnienia Katarzyny Papierskiej

Jestem wnuczką Władysława Niemiera, który zginął w Auschwitz
Szukam historii jego życia.
Dotarłam do Leszczydół Stary do ludzi u których w czasie wojny byli wysiedleni, Litke, Niemier, Raczak, starsza Pani Ziemiańska a także Lis
(nie wiem, gdzie wtedy byli mężczyźni ze wsi)

Brakuje mi w tym zestawieniu mieszkańców Władysław Lietke, za męża Raczak, mąż Czesław Raczak. Może jeszcze wtedy nie byli małżeństwem??? Ale mieszka z nimi wg spisu inny Raczak.

Dowiedziałam się, że ich sąsiad Niemiec, bardzo ich nie lubił i doniósł na nich w czasie wojny. Z Pana opisu mieszkańców wnioskuję, że to chodziło o Baumgart
miał córki dla których Władzia szyła sukienki.
Przyszli do nich w nocy….. dali 0,5 godziny na spakowanie się. Władzia się zdenerwowała na sąsiada i jego córki dla których była miła, czemu ich nie ostrzegli. Za „pyskowanie” nie mogłą nic zabrać z sobą. Pojechała tak jak stała.
Moja babcia zabrała pierzynę zwiniętą w prześcieradło, ….)
Dla mnie to było niesamowite spotkanie, bo dostałam po raz pierwszy zdjęcie mojego dziadka i mojego ojca, który miał ok 10 lat.
Wybieram się jeszcze raz do Leszczydól Stary koło Wyszkowa (za Bug) w celu uporządkowania informacji. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają ich przyjście do wioski (jak były dzieci ubrane, co mieli z sobą).
Tam w czasie wojny te rodziny dostały schronienie
I została mi historia pobicia przez chłopaków polskich, chłopaków niemieckich. Poszło o piłkę.
Po tym mój dziadek przyłapany ba przekroczeniu terminu przepustki w Murzynowie (?) złapany przez Niemców wywieźli go do obozu koncentracyjnego.
Mam akt zgonu (ponoć zmarł an zapalenie nerek). Był tam tak głodny, że miał w liście zarzyczyc sobie przysłania cebuli (której bardzo nie lubił)
To są opowieści bez dat, wiadomo tylko czas wojny.
W Leszczydół umiera Zbigniew Niemier – zdjęcie mam chyba z jego pogrzebu.

Mój dziadek pojechał dobrowolnie na roboty do Niemiec, żeby ten sąsiad Baumgart dał spokój jego rodzinie. O co poszło? Nie wiem. Ale Baumgart musiał być bardzo złym człowiekiem.

 

*****

DIABEŁ W LESIE

Zasłyszane opowiadanie

 

Helena Szelejewska prowadziła przed wojną skład kolonialny w dzisiejszym  budynku przy ul Głównej 1.  Bardzo często klienci a w szczególności mężczyźni  siadali na krzesłach przy stoliku, by  posilić się jakimś trunkiem. W niedzielne popołudnie, choć skład był już zamknięty przybyło dwóch gości z Poznania, którzy chcieli poczekać na pociąg. Pani Helena oczywiście sklep otworzyła i sprzedała zamówiony alkohol. Goście byli coraz bardziej weseli a Helenę zainteresowała historia , którą opowiadali. Wracali oni z polowania z pod Zaniemyśla. Gajowy, który także uczestniczył w polowaniu był zagorzałym myśliwym i  opowiedział towarzystwu o swojej przygodzie w lesie.  Jak to często bywało, wieczorem szykował się do indywidualnego polowania na zwierzynę. Matka z którą mieszkał w gajówce miała już dość nocnych wyjść swojego syna. „lepiej byś sobie żonę poszukał” często powtarzała. Dziś proszę, nie idź do lasu na noc, zostań w domu . Zobaczysz jeszcze jakiś diabeł cię z lasu wykurzy! Jednak jak zwykle gajowy matki nie usłuchał i poszedł coś upolować. Chodził po lesie, często był na tropie zwierzyny ale nic się nie wystawiło by strzelić. Wytężał słuch i wytrzeszczał oczy, by dopaść jakąś sarnę ale nic. W tem w środku lasu posłyszał jak by ktoś dzwonkiem lub łańcuchami dzwonił. Ukrył się i wzmógł czujność. Księżyc ładnie oświetlał las i na kilkanaście metrów było nieźle widać. Dźwięk dzwoniących łańcuchów był coraz bardziej słyszalny, aż w końcu w oddali wyłoniła się czarna sylwetka. Postać coraz bardziej zbliżała się do gajowego. Dostrzegł cylinder na głowie a w tyle strzępiasty  ogon. Wystraszył się gajowy aż poczuł gęsią skórkę na ciele i pomyślał, że matka miała racje przestrzegając przed diabłem w lesie. Nie będę uciekał, przecież mam broń i spróbuję zatrzymać tą zjawę, pomyślał. ” Stój bo będę strzelać!” , krzyknął gajowy. ” Proszę nie strzelać, to ja kominiarz z Zaniemyśla, pobłądziłem w tym lesie!” Opowiadanie i słuchanie takich opowieści i legend było jedną z rozrywek w tamtych czasach.

 

*****

W dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych latach jedną z nielicznych rozrywek na wsi były spotkania rodzinne lub sąsiedzkie, na których w wesołej atmosferze opowiadano historie rodzinne, czy też zasłyszane legendy. Dzieci wówczas chowały się po kątach lub pod stołem i z otwartymi ustami słuchały opowieści wujka, czy sąsiada. Niektórzy to bajanie zapominali od razu, inni pamiętają je do dziś. Tak też było w moim przypadku.

BŁĘDNE OGNIKI

Zasłyszana legenda

 

Była ostatnia sobota kwietnia. Pan Jan po raz pierwszy od miesiąca spokojnie zjadł obiad i mógł odpocząć po posiłku. Wszystkie pola na Borowie zostały obsiane, pozostały tylko ziemniaki do zasadzenia, ale na te jest jeszcze trochę czasu. Zarządca puścił wszystkich furmanów i chłopów do domu, tylko na wpół do szóstej wieczorem kazał zaprzęgnąć konia do polowej bryczki. Najbardziej  cieszył się na ten wieczorny wyjazd. Widział się dziś z dziedzicem Sulencina, który zaprosił go na wista. Pan Jan zaproszenie przyjął z zadowoleniem wiedząc, że  po pracy  przy kartach mile spędzi czas. Lubił  przebywać w towarzystwie dziedzica, który  dobrze i z niezwykłym humorem grał w karty. Miał on też talent do opowiadania starych historii, których wszyscy uważnie słuchali. Pan Jan  zajechał pod dwór w Sulencinie, gdzie wesołe towarzystwo karciane witało go z werandy. Byli już wszyscy i ksiądz proboszcz i kuzyn dziedzica, który bawił na dworze od świąt. Wieczór był wyjątkowo ciepły i wszyscy chcieli grać na werandzie ale słońce zaczęło chować się za chmury i lekko się ochłodziło. Przenieśli się zatem do salonu. Panu Janowi karta coś nie dopisywała, denerwował się tym bardziej , że dziedzic często opowiadał historyjki mrożące krew w żyłach. A to o wdowie, która zgubiła swoje dzieci, a to  o rannym żołnierzu , który po przegranej bitwie wracał nocami do domu by go wróg nie schwytał. Wybiła dziesiąta , zarządca chciał już zrezygnować z gry ale to nie wypadało. Karta zaczęła mu bardziej dopisywać. Czas płynął tak szybko, że prawie nie zauważyli kiedy duży stojący zegar wybił godzinę dwunastą. Na ten sygnał, jak po usłyszeniu pobudki wszyscy wstali z miejsc, zaczęli się żegnać i dziękować dziedzicowi za gościnę i udany wieczór. Wypoczęty koń kłusem biegł do domu. Po minięciu ostatnich zabudowań w Sulencinie kmiecia Mnicha, zarządca postanowił skrócić sobie drogę i skręcił z głównego traktu w lewo w mało uczęszczaną polną drogę prowadzącą do Borowa, zwaną na iły.  Ujechawszy około pół sążnia starej drogi, ucichły odgłosy ujadających wiejskich psów. Jan zorientował się, że jest bardzo ciemna noc i nie widać gwiazd ani księżyca. Koń zaczął się dziwnie zachowywać stawał, nie chciał iść, prychał, był bardzo zdenerwowany , co udzieliło się kuczerowi.  Już zgubiliśmy drogę, jedziemy  po łąkach i obsianych polach, główną drogą już byśmy byli w domu, pomyślał zarządca. Zaczęli krążyć i błądzić aż zajechali w jakieś niskie, mokre łąki , gdzie Jan dostrzegł światełko. Ogień światła o zabarwieniu lekko niebieskim, był tak mały, jak by patrzeć na świeczkę  z dużej odległości.  Koń widocznie też dostrzegł ten drobny blask i zaczął się bardziej denerwować.  Jan pomyślał, że dojeżdżają do drogi , którą ktoś jedzie i świeci latarnią powozu. Ten świecący punkt poruszał się ale tylko wtedy gdy oni się poruszali.  W końcu zgasł ale w jego miejsce w niedalekiej odległości pojawiło się nowe światełko.  Już było wiadomo, że nie jest to latarnia, tylko błędne ogniki, czyli błąkające się dusze nie wpuszczone do nieba za ciężkie przewinienia i skazane na pośmiertne tułanie o których kiedyś słyszał od dziedzica w Sulencinie.  Zaczął więc modlić się za te błąkające  dusze. Po któreś zdrowaśce Jan usnął a koń stanął i odpoczywał. Niebo powoli rozjaśniało się w brzasku. Zarządca obudził się i zadowolony że ogników już nie ma a w oddali dostrzegł ledwie zarysowane dobrze znane zabudowania majątku Młodzikowo. Zamiast przybliżać się do Borowa, on się oddalał. Choć najbliższa droga do domu prowadziła przez Sulencin, to zarządca bał się, że w Sulencinie  ktoś go zauważy i będą się z niego wyśmiewać.  Pojechał więc inną drogą, przez Moldau, dzisiejsze Młodzikówko.  Tak to błędne ogniki wyprowadziły zarządcę Jana w pole .

Fabuła i miejsce na podstawie przekazanej legendy. Występujące postacie są fikcyjne. Spisał Romuald Pawlik.

 

*****

Pani Agnieszka Branicka ze Środy przesłała  niezwykłą, tragiczną historie Lilki, dziewczynki urodzonej na kresach , którą pokochano i adoptowano w Sulęcinku.

 

„Zatrzymaj się przy grobie Lilki.”

Losy Bliskich i losy Dalekich – Życie Polaków w latach 1914 -1989

 

Autor:

    Weronika Kosmowska

Gimnazjum im. Marii Konopnickiej w Krzykosach

 

Opiekun naukowy:

mgr Edyta Kosmowska

Niewielka miejscowość w Wielkopolsce – Solec w powiecie średzkim. Tu na cmentarzu parafialnym pośród wielu innych grobów, niedaleko mogiły poległych żołnierzy, przy której  1 listopada pełnią wartę harcerze, znajduje się grób niepozorny jak wiele innych. Na pomniku napis: Lilka Karmińska. Zmarła tragicznie. Żyła 15 lat. I nic nie dziwi, nie zatrzymuje przechodnia, który nie słyszał niezwykłej historii krótkiego życia dziewczynki.

Lilka- bo pod takim imieniem wszyscy ją tu znali, urodziła się 12 października 1936 roku na Ukrainie, w niewielkim miasteczku Lubieszów w województwie poleskim, dawny powiat Kamień Koszyrski. Ojciec dziewczynki prawdopodobnie był nauczycielem.

9 listopada 1943 roku Lubieszów zaatakował oddział UPA prawdopodobnie bojówka moroczańsko–lubieszowska. Najpierw napadnięto na Rejmontówkę – osadę pod Lubieszowem. Wczesnym rankiem wpadali po kolei do każdego domu i tam nożami  i siekierami  wymordowali wszystkich Polaków, około 200 osób. Następnie bandyci skierowali się do Lubieszowa. W tym wielonarodowościowym miasteczku mieszkała grupa około 100 osób narodowości polskiej. Tutaj spędzono ludzi do stodoły i podpalono. Do tych, którzy próbowali uciekać strzelano. Z tego okrutnego mordu zdołał się uratować tylko jeden mężczyzna i mała dziewczynka. Prawdopodobnie ojciec jakimś sposobem wyrzucił dziecko    z płonącego budynku. Oprawcy gonili dziewczynkę i uderzali kolbami karabinów aż upadła. Przekonani, że nie żyje zostawili małe, zmasakrowane ciałko gdzieś pod drzewem. Kiedy stodoła spłonęła, zadowoleni, że dopełnili dzieła i przekonani, że ani jeden „Lach” nie przeżył, odeszli dalej niszczyć i mordować. Być może po całym tym zdarzeniu  na miejsce przybył oddział polskich partyzantów. Prawdopodobnie był to oddział Czesława Klima, gdyż ten właśnie oddział działał w okolicach Lubieszowa i rzeki Stochód. Znaleźli nieprzytomną dziewczynkę, która jednak przejawiała oznaki życia, a nawet ogromną chęć życia. Była poraniona na twarzy: w okolicy skroni, podbródka, a także przedramienia. Inna jest wersja, którą podają  polskie znajome Lilki. Według nich dziewczynka nie wiadomo jak długo leżała w pobliżu pogorzeliska, ale w końcu się ocknęła i doczołgała do jakiegoś domu (może ukraińskiego). Kobieta doprowadziła ją do lasu, wskazała miejsce pobytu partyzantów  i w obawie przed konsekwencjami pomocy w pośpiechu odeszła. Dziewczynka musiała poradzić sobie sama.  W każdym razie trafiła do partyzantów i jak długo z nim przebywała nie wiadomo. Faktem jednak jest to, że została przywieziona do Poznania przez żołnierza partyzanta- Feliksa Niedźwieckiego. Jakiś czas spędziła na Górczynie w barakach dla przyjezdnych ze Wschodu. Potem trafiła do prywatnego sierocińca, a w końcu do pani Antoniny Żuraszek. Państwo Żuraszek mieli już kilkoro własnych dzieci, dlatego pani Antonina zdecydowała się oddać dziewczynkę swoim bezdzietnym krewnym z Sulęcinka.

Czesława i Franciszek Karmińscy od razu pokochali  to bystre, grzeczne i mądre dziecko. Nie wiadomo, czy adopcja odbyła się legalnie, ale zważywszy na powojenne warunki, całą sytuację społeczną, powolne stabilizowanie się życia, brak dokumentów, to można sądzić, że nie. Być może dziewczynka na skutek traumatycznych przeżyć zapomniała jak się nazywa, bo zaraz po tym jak trafiła do Sulęcinka, w 1946 roku, ochrzczono ją i nadano imię Lila Maria. Rodzicami chrzestnymi zostali Mieczysława Żuraszek – siostrzenica pani Karmińskiej i Feliks Niedźwiecki. Data urodzin dziewczynki nie była z pewnością znana nowym opiekunom, ale zastanawia fakt dlaczego w księdze parafialnej podano 13 lutego 1939.

Lilka rosła, rozwijała się, chodziła do szkoły i niechętnie wracała wspomnieniami do tamtych tragicznych chwil, bo przecież na jej oczach, wśród jęków, krzyków i błagania  o ratunek zginęli jej rodzice i wszyscy których znała. Za miłość jaką obdarzyli ją państwo Karmińscy odpłacała równie wielką, a może nawet większa miłością. Jej szkolne koleżanki opowiadały mi, że była bardzo mądra i zdolna. Z łatwością przychodziła jej nauka i sprawiała przyjemność. Świetnie czytała, doskonale radziła sobie z rachunkami. Pomagała rodzicom sprzedawać w sklepie kolonialnym. Pierwsza Komunia Święta w 1948 roku była wielkim wydarzeniem dla całej rodziny. Na uroczystość zaproszono wielu gości. Wszystkie przybrane kuzynki cieszyły się, że mają nowego członka rodziny, podziwiały jej białą sukienkę. Niestety ta radość i szczęście nie trwały długo. 4 czerwca 1951 roku po południu nad Sulęcinkiem rozpętała się ogromna burza. Z opowiadania pani Barbary Matuszak, szkolnej koleżanki,   a zarazem sąsiadki państwa Karmińskich, wiem, że Lilka odrabiała wtedy lekcje. Bardzo bała się burzy, więc postanowiła przejść do kuchni, do rodziców. W momencie kiedy chwyciła za klamkę, piorun uderzył w dom i śmiertelnie raził dziewczynkę. Umierała po raz drugi.  W akcie zgonu lekarz napisał: zawał serca na skutek rażenia piorunem. Zły los, który jak widać był jej pisany i tak dopiął swego. Rozpaczali wszyscy, którzy zdążyli poznać tę wspaniałą, pełną życia i energii osóbkę. Pogrzeb odbył się 7 czerwca 1951 roku na cmentarzu parafialnym w Solcu. Brali w nim udział koledzy i koleżanki ze szkoły w Sulęcinku i mieszkańcy okolicznych wiosek dotknięci historią dziewczyny. Wszyscy znali ją jako Lilkę Karmińską. Tak naprawdę, jak się później okazało nazywała się Maria Aleksandra Stefaniak, córka Pawła i Janiny z domu Gawron   (bądź Gawrow). Tę informację, jak i dokładną datę urodzin dziewczynki wyjawiła dopiero ciocia, która po wojnie wszczęła poszukiwania przez Polski Czerwony Krzyż. Przyjechała nawet do Polski i chciała ją zabrać ze sobą. Lilka jednak bardzo dobrze czuła się  u adopcyjnych rodziców i nie chciała wracać z ciocią. Miała pojechać do niej w odwiedziny podczas zbliżających się wakacji. Niestety nie zdążyła.

Zapoznając się z tą historią przeszukiwałam różne źródła informacji i trafiłam na  interesującą wzmiankę w prasie. Sprawą mordu w Lubieszowie  zajmował się IPN – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Poszukiwano osoby, która wówczas była małą dziewczynką i przeżyła  napaść w listopadzie 1943 roku. Niestety dochodzenie umorzono 10 lat temu, bo nikt nie udzielił informacji kim była ta osoba i czy jeszcze żyje.

Śledztwo IPN w sprawie brutalnego mordu na Polakach

„Co najmniej stu Polaków – dzieci, kobiet i starców, mieszkańców Lubieszowa w dawnym województwie poleskim, zostało w listopadzie 1943 r. spalonych żywcem w starej drewnianej stodole. Mordu dokonali Ukraińcy, prawdopodobnie z oddziałów UPA. Stodołę czy też szopę, bo trudno to teraz określić, obłożono snopkami słomy i podpalono. Do osób, które próbowały uciekać, strzelano. Żywcem spalono wszystkich Polaków, z wyjątkiem jednego mężczyzny, któremu udało się zbiec, i małej dziewczynki. Ją, co prawda, sprawcy dogonili, została uderzona, straciła przytomność, ale ocalała. Niestety, nie udało nam się ustalić jej personaliów, nie wiemy, czy jeszcze żyje, jeżeli tak, bardzo chcielibyśmy do niej dotrzeć – wyjaśnia prokurator.”
[„Nasz Dziennik” (Warszawa) nr __ z 6 czerwca 2002 r., s. __.]

Być może to właśnie Lilka była tą osobą, którą interesowała się tak poważna  i znacząca dla historii narodu polskiego  instytucja. Niestety od tamtych tragicznych wydarzeń minęło już prawie siedemdziesiąt lat. Pamięć ludzka jest zawodna, umarli ci, którzy byliby w stanie powiedzieć coś więcej. Każda z przekazywanych dzisiaj wersji różni się od siebie, czasami nawet bardzo. Niektórych faktów już nie poznamy. Ogrom ludzi zginęło, do mnóstwa tragicznych zdarzeń doszło i wśród tych traumatycznych wydarzeń miała też swoją niezwykłą, tragiczną historię mała Lilka.

Historia ta bardzo mną wstrząsnęła, bo choć rzecz działa się dawno i bardzo daleko, to namiastkę tej historii mamy obok siebie. Będę mówiła i przypominała wszystkim, że gdy spacerujemy po cmentarzu w Solcu, gdy zapalamy światełka pamięci swoim bliskim zatrzymajmy się przy grobie Lilki. Wspomnijmy.

Zbieranie informacji zajęło mi dużo czasu i nie było łatwe, bo konkretnych faktów było mało. W wielu sprawach pomogła mi pani- opiekun naukowy pracy. Przede wszystkim skontaktowała się z IPN oddział w Szczecinie, który zajmował się sprawą mordu   w Lubieszowie. Pan prokurator zainteresowany sprawą zapewnił, że sporządzi notatkę   i dołączy ją do akt. Zbierając materiał spotkałam się z koleżankami Lilki, paniami: Ireną Marcinkowską, Barbarą Matuszak, Barbarą Cieślarczyk, które udzieliły mi najwięcej informacji, przedstawiły różne wersje przekazywanych wydarzeń i udostępniły fotografie. Informacje dotyczące dat pozyskałam z ksiąg parafialnych parafii p.w. św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Solcu. Telefonicznie kontaktowałam się z przybranym kuzynostwem bohaterki mojej pracy.

Uświadomiłam sobie jak ważne jest zbieranie relacji o minionych wydarzeniach i ich dokumentowanie. Świadkowie, uczestnicy wydarzeń odchodzą, a tajemnicę i prawdę zabierają ze sobą do grobu.

 

1 2 3 4

 

1.  Dzień Pierwszej Komunii Świętej 1948r.(od lewej stoją: Barbara Spychalska, Lilka Karmińska, Barbara    Rzepczyk)

2. W pogrzebie uczestniczyli uczniowie szkoły i mieszkańcy okolicznych wiosek.

3.  Strapieni rodzice, rodzina, koledzy i koleżanki z klasy.

4.  Koleżanki, z którymi Lilka chodziła do klasy. Zdjęcie zrobione 2 XI 2011r.

(od lewej stoją: Irena Marcinkowska z d. Pietrzak, Barbara Cieślarczyk z d. Rzepczyk, Barbara Matuszak z d.    Spychalska)

 

*****

 

Po  II Wojnie w Sulęcinku osiedliły się Polskie rodziny : Narolskich, Pawlików, Zajączkowskich i Hybdowskich, bestialsko wyrzucone z kresów Rzeczpospolitej przez Ukrainców. Ignacy Pawlik, uczestnik tamtych wydarzeń, w opracowaniu : ” Tragiczny los Gołogór”, tak opisuje tamte tragiczne dni.

   

 

Tragiczny Los Gołogór  

oraz rodziny, która po wojnie została wysiedlona do Sulęcinka.

 

Wspomnienia

1 września 1939r. około godz. 10 podczas jarmarku na targowicy ogłoszono napaść Niemców na Polskę. Natychmiast ludność opuściła targowicę a kupcy pozamykali sklepy. W niedzielę 3 września na zakończenie mszy św. odśpiewano ‘Boże coś Polskę”, lecz nie był to śpiew lecz ogólne szlochanie. W połowie września zmotoryzowany oddział Wojska Polskiego krótko kwaterował w Gołogórach, po czym spalił dokumentacje a popiół wsypał do rzeki i wyjechał drogą w kierunku Brzeżan. Po wkroczeniu wojsk radzieckich władze gminy przejmują Rusini i biedota żydowska. Następują ciężkie czasy dla Polaków. Sowieci aresztują kilku znaczących Polaków i wywożą ich do więzienia w Złoczowie. 10 lutego 1942r. nad ranem Sowieci dokonują wywózki na Sybir całych rodzin Polaków z Koloni Polskiej, oraz kilka rodzin ze śródmieścia. Podczas całej okupacji sowieckiej władze ukraińskie nadmiernie wyznaczają Polaków do różnych prac: dozoru nocnego, wyjazdu pod wodami, przewozu milicjantów i zwózki kamienia z Nowosiółek do budowy lotniska w Olszanicy. W pierwszych dniach lipca 1942r. Niemcy na zamku w Złoczowie odkryli zakopane ciała około 700 więżniów. Przy wyciąganiu z jam pomordowanych zabito około 900 Żydów. W śród Polaków i Żydów wystąpiło wielkie przygnębienie. Władze gminy obejmują Ukraińcy. W roku 1942 Niemcy przy pomocy Ukraińców wywożą Żydów do getta w Lackimi i Złoczowie. Za sprawą Ukraińców , Niemcy zabierają kilkunastu Polaków na roboty do Niemiec. Wielu młodych Polaków ukrywa się u krewnych na wsi a niektórzy wyjeżdżają do pracy we Lwowie. Ludność Polska jest zastraszona wieściami od Ukraińców, że Polaków czeka ten sam los co Żydów. W drugiej połowie 1943r. na wieść, że Ukraińcy wymordowali Polaków w wielu miejscowościach na Wołyniu, rodziny polskie zabezpieczają swe domostwa wzmacniając drzwi i okna, oraz budując małe schrony.
W pierwszych miesiącach 1944r. bandy UPA palą Kondratów i Trędowacz, mordując wielu Polaków. Na początku marca 1944r. z pomówienia policji ukraińskiej , Gestapo aresztuje ks. A. Kamińskiego i kościelnego Melimączkę. Aresztowani zostali osadzeni w więzieniu w Lwowie. W Nowosiółkach bandyci UPA mordują czterech Polaków i Marię Mazurek z dzieckiem przy piersi, żonę kowala z Gołogór, która w tym czasie tam przebywała. Przewożonego sańmi z Gołogór do szpitala , rannego AK-owca Edwarda Narolskiego bandyci UPA mordują w Trędowaczu. W Gołogórach bandyci bestialsko mordują , siekając ciało , członka AK Lusię Szczerską, która zbierała datki na wykup ks. A. Kamińskiego z więzienia.
Najtragiczniejsza dla polaków w Gołogórach była noc 30/31 marca 1944r. Bandy UPA w jednym czasie dokonały napadu na Polaków ze wszystkich stron dokonując mordów i pożogi.
Późnym wieczorem w piątek 30 marca 1944r. ja , Ignacy Pawlik z kolegami : Zbigniewem Barańskim, Zdzisławem Jerenkiem, Karolem Rudzkim i Ludwikiem  Grechem przyjechaliśmy z Lwowa. , w którym pracowaliśmy na urlop okolicznościowy z okazji Świąt Wielkiej Nocy. Po przyjściu do domu ojciec Władysław oznajmił mi, że od kilku dni Polacy spodziewają się napadu band UPA na Gołogóry. Po zabezpieczeniu drzwi i okien , ojciec z młodszym bratem Tadeuszem udał się do młyna, matka zaś poszła do domu małżeństwa polsko-ukraińskiego Furdy. Gdy wyszedłem z domu na ulicę, spotkałem Z. Barańskiego, Z. Jeranka i Janka Urbana, którzy szli do mnie. Po wymianie zdań o zaistniałej sytuacji postanowiliśmy udać się do przygotowanego schronu przy domu Urbanów. Po niedługim czasie od wejścia do schronu wszczęliśmy rozmowy na temat jednego wejścia w schronie, wobec powyższego zaczęliśmy szukać innego miejsca ukrycia. Była godzina około 23. Po wyjściu na ulicę skierowaliśmy się w stronę stawu, gdy przeszliśmy około sto metrów usłyszeliśmy odgłosy strzałów i zobaczyliśmy duże ognie płonących zabudowań na przedmieściu Za Bramą. Na ten widok ogarną nas strach. Z. Jerenek odłączył się od nas i pobiegł wąską ścieżką w stronę młyna, gdy zobaczył bandytów dobijających się do drzwi młyna , cofnął się i przez częściowo zalesioną skarpę nad stawem pobiegł w stronę zabudowań garncarzy. Tam schował się w skrzyni stojącej w suszarni wyrobów garncarskich. Po chwili bandyci podpalili suszarnię. Jerenek nie mógł jej opuścić, bo widział jak w pobliżu podpalali dom, gdy odeszli wybiegł, doznając znacznego poparzenia ciała. My zaś pobiegliśmy w przeciwną stronę, słyszeliśmy strzały i wybuchy. Śródmieście płonęło. Domy na naszej i sąsiedniej ulicy jeszcze nie płonęły, więc szukaliśmy schronienia w małych ogródkach. Po znalezieniu niewielkiej piwnicy pod drzewem , weszliśmy do niej zmęczeni i zrezygnowani. Nad ranem do piwnicy weszła moja mama i Pani Barańska z córką . Opowiedziały jak uciekały z domu Furdy w chwili podpalenia sąsiednich domów. Już świtało, gdy do piwnicy wszedł brat Tadeusz i opowiedział cały przebieg napadu bandytów na młyn. Tej nocy w pomieszczeniu socjalnym we młynie przebywało kilku Polaków i jeden Ukrainiec . Na odgłos dobijających się do drzwi bandytów , młynarz Smoliński wraz z swoim bratem Janem pobiegli do nastawni i zamknęli dopływ wody do turbiny. Światło elektryczne zgasło , maszyny stanęły a młynarz wraz z bratem skoczyli do zbiornika odprowadzającego wodę do rzeki. Pozostałe osoby rozbiegły się szukając ukrycia w urządzeniach młyna, Ukrainiec w tym czasie odbezpieczył i otworzył drzwi wejściowe do młyna. Po wejściu do wewnątrz bandyci zaczęli poszukiwać Polaków. Pierwszego znaleźli Mikołaja Barańskiego, którego wywlekli pod swój dom, zamordowali a ciało wrzucili w ogień płonącego domu. Następnie znależli ojca Władysława Pawlika, brata Tadeusza Pawlika, Bronka Smolińskiego, oraz Kazimierza Jerenka, który przyjechał z Lwowa po mąkę . Wyprowadzili ich z młyna prowadząc wąską ścieżką wysokiej skarpy. Na krzyki bitych Władysława i Kazimierza , idący przodem Tadeusz i Bronek zbiegli.
Gdy nastał dzień 31 marca ucichły strzały i wybuchy. Opuściliśmy piwnicę. Zbyszek Barański z matką i siostrą poszli szukać Pana Barańskiego. Znaleźli go całkowicie spalonego w pomieszczeniach domu. Ja z Tadeuszem poszliśmy szukać naszego ojca a matka udała się do naszego domu  . Ojca i K. Jerenka znaleźliśmy zamordowanych przy domu Płuchowskiego, leżących pod ścianą na w pół spalonych . Ojca sankami przewieźliśmy pod nasz dom, który zastaliśmy obrabowany, z wyłamanymi drzwiami  okiennicami i płonącymi podłogami. Mama wysłała Tadeusza z Hanią Narolską do Kniarzego , by powiadomić rodzinę o tragedii. Ja z Z. Barańskim w pobliżu naszego domu wykopaliśmy grób, obłożyliśmy drzwiami z szaf i tak prowizorycznie pochowaliśmy ojca W. Pawlika. Poszliśmy także do domu Barańskiego, by w prowizorycznym grobie obok domu pochować całkowicie spalone ciało Mikołaja Barańskiego. W sąsiedztwie obok domu Stanisława Narolskiego zamordowano jego żonę Marię, która też została pochowana w ogródku. Po tej tragicznej nocy widok śródmieścia i przedmieścia Za Bramą był przerażający. W około dopalały się domy i zabudowania, dymiły zgliszcza a nieliczne stojące domy były obrabowane z porozbijanymi oknami i drzwiami, oraz częściowo płonącymi pomieszczeniami dopełniały grozę bólem i żalem  . W śród tych zgliszczy krzątali się ocaleni Polacy, szukających swoich bliskich i chcących uratować cokolwiek ze swego mienia. Po tym tragicznym wydarzeniu , Polacy w szoku i wielkim żalem prowizorycznie dokonują pochówków swoich najbliższych i wszyscy w pośpiechu opuszczają Gołogóry udając się do Złoczowa, Lwowa i do krewnych mieszkających w miejscowościach położonych z dala od Gołogór. Była to na przestrzeni wieków tragiczna ucieczka Polaków z Gołogór już na zawsze . Rodziny mieszane także opuściły Gołogóry. Krawiec Furda udaje się do Lackiego a kurier pocztowy Kuźmiński udaje się do Złoczowa i tam pozostając na zawsze. Ponad to w śródmieściu zamordowano Płuchowskiego, Stanisława, Smolińskiego Władysława, Solińską, Szczerbę Julię, Tomaszewską Marię, Tomaszewskiego Władysława i Urbańską. Na przedmieściu Za Bramą zamordowano kowala Brodzińskiego, Ilewicz Marię , Franciszkę i Jana Dwornika. W aptece zamordowano kowala Mazurka a aptekarkę Samborową , lekarza Tadeusza Sambure i ich dziecko uprowadzono do lasu gdzie bestialsko zgładzono. Na pozostałych przedmieściach domy i zabudowania Polaków rabowano i palono a napotkanych mieszkańców mordowano i wrzucano w ogień. Tak postąpiono z rodziną Kinczala.
Ogółem zamordowano około 24 Polaków, liczba ta nie jest pełna, gdyż po tak strasznym pogromie Polacy w szoku i pośpiechu opuścili Gołogóry i rozproszyli się , w związku z tym nie można było określić dokładnej liczby pomordowanych. Tej samej nocy banda UPA morduje też jednego Ukraińca przesiedleńca z linii granicznej mieszkającego w domu Hulików wywiezionych na Sybir , prawdopodobnie w zemście za ostrzeżenie Polaków o napadzie.
Na przestrzeni 1944 r. Polski komitet Opieki w Złoczowie organizuje wyjazdy kresowian do woj. Krakowskiego a w 1945r. na ziemie zachodniej Polski.
Na przestrzeni wieków Gołogóry i mieszkańcy przechodzili wiele tragedii życiowych, zaboru i zniszczenia mienia, zadawanych podczas napadów Tatarów, Turków, Kozaków i Rosjan, którzy nieśli śmierć, pożogę i jasyr. Po każdym napadzie właściciele Gołogór wraz z mieszkańcami doprowadzili życie do normalności. To co nie udało się potęgom wojskowym w różnych okresach udało się kilkudziesięciu bandytom z UPA. Z dniem 31 marca kończy się wielowiekowa obecność Polaków w Gołogórach. Latem 1944r przez Gołogóry przeszedł front wojsk Sowieckich. W Gołogórach pozostał oddział NKWD, który zajął opuszczony dom parafialny i przystąpił do zatrzymania podejrzanych Ukraińców, których zamknięto w Kościele. W budynku szkoły sąd NKWD skazał zatrzymanych na wywózkę na Sybir, oraz więzienie w Złoczowie. Po wyjeździe NKWD z Gołogór , niedobitki bandy UPA spaliły dom parafialny, dach kościoła i szkołę.
Na przestrzeni lat 1945-47 zostają rozebrane ruiny zamku, zbrojownia, mury i fundamenty domów pozostałych w śródmieściu a uzyskany budulec zużywa się na budowę kołchozu , powstającego na terenie zamku, boiska sportowego, targowicy i majątku kościelnego. Dziś kołchozu już nie ma a budynki niszczeją i są rozkradane. Po kościele został tylko duży nasyp. Z podziemia przez wybity otwór zabrano nagrobki i płyty nagrobne. Obecnie w śródmieściu stoją dwa polskie budynki i młyn, który niszczeje i rozwala się. Z dawnej świetności Gołogór stoi do dziś 450-letni pomnik na górze Marka, który znajduje się w opłakanym stanie. W 1973r. jadąc samochodem do Bułgarii mimo wyznaczonej trasy tranzytowej pierwszy raz pojechałem do Gołogór. Zobaczyłem tam „pustynię” zarośniętą chwastami i krzakami, z dołami po fundamentach. Nie mogłem znaleźć miejsca w którym stał nasz dom. Doznałem szoku , który mnie opuścił dopiero po przespanej nocy w Tarnopolu. W latach 2004-2008 kilkukrotnie odwiedziłem miejsce mojego urodzenia, dowiedziałem się że władze miejscowe pochowanych prowizorycznie pomordowanych Polaków przenieśli do jednej mogiły na cmentarzu. Niestety mogiły tej nie znalazłem. Cmentarz jest nie czynny , zarośnięty drzewami, krzakami i chwastami. Krzyże metalowe i murowane są pochylone, lub leżą na ziemi. Ukraińcy utworzyli obok nowy cmentarz. w 2006r. udało mi się w Lackim wykonać dwa metrowe metalowe krzyże, które wraz z synem i  kuzynem postawiliśmy jeden ,  w miejscu zamordowania ojca Władysława i  K Jeranka, drugi w miejscu zamordowanej Marii Narolskiej.
Podczas każdorazowego pobytu w na tej „pustyni”, w pamięci przywołuje widok miejsc dobrze znanych mi z młodości. Wspomnienia te wywołują we mnie ogromny żal i nostalgię po utraconych Gołogórach i kresach wschodnich Polski z lat Jej świetności.
Dziś praktycznie Gołogór nie ma. Śródmieście , które łączyło siedem przedmieść przestało istnieć a przedmieścia stały się przysiółkami.

Pisząc te wspomnienia, ściskam w sercu żal i przychodzi mi na myśl wiersz kresowy:


Dziś z wielką tęsknotą i łezką w oku
Wspominam tamte lata i rodzinne ziemie
Co tylko poczciwe przyrosło do nich na zawsze
To była nasza macierz, krwią polską broczona
Kulturą polską żywiona, pracą polską zasilana

   Była dla Korony pawężą,
Stawiała czoło najemcom
Osłaniała od napaści
Trwał w niej Polak długo i w pracy nie ustawał
Tej Ziemi dzieje pisze i chcę przywieźć na pamięć
Tego wszystkiego nie ma
Dwór, Zamek, Kościół i Pomnik
Przepadło stracone bezpowrotnie.

Ignacy Pawlik

 
  1. Zdjęcie z  XIX w. ruiny zamku w Gołogórach w tle kosciół katolicki. 2. Pomnik Marek z 1498r, postawiony na pamiątkę zwycięskiej bitwy z Tatarami. 3. Matka Boska Gołogórska.

*****

Dzieciństwo i młodość Tadzia

Tadeusz Rauk

 

Chciałbym się podzielić kilkoma wspomnieniami z okresu dzieciństwa w okresie okupacji, jak również z wieku szkolnego po okupacji. Moja matka Elżbieta Gauza po ukończeniu nauki w szkole położnych w Poznaniu . Od 1. 07 .1924r. została przyjęta przez powiat średzki jako położna na obwód Sulęcinek z siedzibą w Sulęcinku. Początkowo zamieszkiwała u P. Zawodnych a następnie u P. Muszyńskich. Mama 5 kwietnia 1932r. poślubiła mego przyszłego ojca Piotra Rauk , emeryta Policji Państwowej oraz inwalidę wojennego z okresu I Wojny Światowej, rannego w 1917r. we Flander pod Ypern.  11 grudnia 1933r. rodzice zakupili działkę 447/184  od Leopolda Bunka, Niemca zamieszkującego w Sulęcinku. Działka leżała przy drodze  publicznej , obok działki P. Bartkowiaków. Na działce tej zbudowali dom jednorodzinny , oddany do użytku w 1934r.

1 Tadeuz Rauk.   3 Druga z prawej Elżbieta Rauk,  pomogła przyjść na świat wielu pokoleniom naszych mieszkańców.

W pierwszych dniach okupacji Ojciec zniknął z domu i całą wojnę ukrywał się przed niemieckimi władzami. Chyba z tytułu pracy mojej matce przydzielono służącą do pomocy w gospodarstwie domowym i opieki nade mną. O tą posadę mocno ubiegali się sąsiedzi P. Piechowiakowie, po to by córka nie została wywieziona do prac przymusowych na zachodzie.  W ten sposób naszą pomocnicą została Seweryna. Moja matka pochodząca z powiatu jarocińskiego pod zaborami chodziła do szkoły i uczyła się w języku niemieckim. To było jednym z powodów , że namawiano Ją do podpisania „Volkslisty”. Jako Polka nie uczyniła tego za co w przyszłości spotkała się z konsekwencjami.

 

Jak wyglądało nasze życie w okresie okupacji?

Utrzymywaliśmy się w dużej mierze z posiadanej ziemi, ogrodu i pola zbierając plony warzyw, owoców i ziemniaków. W gospodarstwie utrzymywane były kury na jajka oraz króliki na mięso. Mleko kupowaliśmy od sąsiadów Nawrotów, którzy hodowali krowę . Z mleka robili ser i masło. Jedyną dostępną prasą był dziennik „Ostdeutscher Beobachter” przy pomocy , którego Matka nauczyła mnie podstaw języka niemieckiego. Miejscem zabaw dla dzieci leżąca miedzy posiadłością P. Spychalskich a rowem. Oczywiście tylko wtedy gdy Właściciel P. Gomol nie wypasał krów. W czasie zabawy drogą przejeżdżał Baumgart, niemiecki sołtys, zatrzymał się i zapytał: „ No Rauk powiedz gdzie jest twój ojciec?” na co ja mu odpowiedziałem , jak mnie Matka uczyła: Tatuś pojechał na siwym koniu na wojnę. Oczywiście nie wiedziałem do końca wojny gdzie jest mój ojciec , a odpowiedz denerwowała Baumgarta i po kilku próbach łyła zaprzestał pytania. Matka często zabierała mnie ze sobą na wizyty patronażowe  po porodzie. Na jednej z takich wizyt w miejscowości Małoszki, okazało się , że nowonarodzona dziewczynka jest bardzo słabowita i trzeba ją ochrzcić . Chrztu dokonała z braku księdza moja Matka , a jako ojca chrzestnego, z braku innych mężczyzn wyznaczono mnie, kilkuletnie dziecko. Dziewczynka na szczęście przeżyła , po wojnie  została powtórnie ochrzczona w kościele . W 1943r niemiecki „Ostdeutscher Beobachter”opublikował zdjęcia pomordowanych polskich oficerów w Katyniu. Zdjęcia te oglądaliśmy razem z mamą i i moimi kuzynami i wujkami, którzy w tym czasie u nas przebywali. Jednym z wujków, który często gościł w Sulęcinku był Wincenty Gauza z zawodu stolarz- meblarz. Jako jeniec wojenny został  przeniesiony do pracy w zakładach meblarskich w Berlinie. Na przyjazdy do Sulęcinka otrzymywał często przepustki , po to by zakupić masło i jajka dla swojego szefa. Jednego dnia, kiedy dobrze zaopatrzony w wiktuały na stacji kolejowej przy wejściu na perony zamiast kolejarzy spotkał żandarmów. Został natychmiast zatrzymany , odebrano mu towary i wsadzono do aresztu. Spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Ponieważ jednak był niezbędny w zakładzie w Berlinie areszt nie trwał zbyt długo i za wstawiennictwem szefa niemieckiego został zwolniony, ale do Sulęcinka już nie przyjechał.  W 1943r. otrzymaliśmy decyzję o konieczności przesiedlenia się do P. Przybylskich. W tym czasie Matka dostała wykaz imion jakie mogą być nadawane Polskim dzieciom. Niedługo mieszkaliśmy u P. Przybylskich. W nocy 23/24 czerwca o godz. 24 Baumgart w mundurze przyszedł do nas i oznajmił, że mamy jedną godzinę na spakowanie naszych rzeczy przed wyjazdem. Matka chyba przewidywała taki obrót sprawy . Już wcześniej miała przygotowane kosze i walizki z opisanymi adresami: „Rauk Warberg kreis Schroda”, do których spakowała cały nasz dobytek. Zawiózł nas do Chociczy na dworzec P. Przybylski. Całość bagaży pomogli matce przeładować do wagonu towarowego, panowie: Litka i Kaczmarek. Z Chociczy transport wysiedlonych został przewieziony do Poznania , do punktu przejściowego. Na dworcu w Poznaniu po opuszczeniu wagonów poddano nas dezynfekcji i Kąpieli. Mężczyźni  zostali skierowani na prawo , kobiety na lewo. Pamiętam kurczowy uścisk mojej Matki, która zabrała mnie do kąpieli ze sobą. Kąpiel odbywała się po uprzednim rozebraniu do naga w dużej hali z natryskami. Po kąpieli i ubraniu się ze zdziwieniem zobaczyliśmy oczekujący na nas pociąg osobowy pociągiem tym wraz z bagażami przewieziono nas do Mannheim.     

 W Mannheim przed dworcem czekały już podwody , którymi odwożono wysiedleńców do poszczególnych gospodarstw. Nas wybrał bauer o nazwisku S. Mener i trafiliśmy do miejscowości Bust w Alzacji pod Strasburgiem. Do tej samej miejscowości trafiło również małżeństwo Litke. Moja Matka jako przymusowo wysiedlona robotnica, została bezpłatnym pachołkiem w gospodarstwie rolnym. Musiała zajmować się codzienną obsługą krów w oborze , świń w chlewie i innymi pracami w gospodarstwie bauera. Najtrudniejszą pracą były omłoty zboża. Młocarnia znajdowała się na piętrze stodoły. Matka wpuszczała zboże do młocarni . Pamiętam wielki kurz. Moje zadanie polegało na podawaniu matce snopków zboża, rozwiązywaniu i segregowaniu sznurkowych powróseł. Oprócz tej trudnej pracy przy omłotach musiałem pomagać przy pracach porządkowych, szukaniu stonki na uprawach ziemniaczanych, zbieraniu spadów jabłkowych i myciem ich przed wyciśnięciem soku. O dodatkową porcję jedzenia musiałem prosić po niemiecku, inaczej jej nie otrzymałem. Siłą pociągową w gospodarstwie były Krowy wyposażone w specjalne chomąta. Ciężka prace do której Matka nie była przyzwyczajona , spowodowała, że matce popękały ręce i nie była w stanie dalej pracować. 17 listopada 1944r. zostaliśmy przetransportowani do Stambach, gdzie Matka została sprzątaczką w hotelu Heitz. W hotelu w tym czasie byli zakwaterowani żołnierze organizacji Todt. W dniu naszego przyjazdu ledwie odebraliśmy bagaże z dworca, nastąpił nalot amerykańskich samolotów i zbombardowano dworzec kolejowy, w którym magazynowano amunicję. Od nalotów ucierpiał także nasz hotel. W podziemiach hotelu niemieckiemu żołnierzowi odłamek odciął lewą nogę. Leżał on na ziemi , krwawił i wołał „ hilfe”. Było to około 10m. od miejsca gdzie ja przebywałem. Znalazła mnie tam moja Matka, poraniona i zakrwawiona na twarzy od odłamków szkła. Zakrwawioną matkę karetka zabrała do szpitala , gdzie dwaj lekarze: Niemiec i Francuz z twarzy usunęli jej odłamki szkła. W czasie zabiegu niemiecki lekarz spytał: „Dlaczego wy Polacy tak chętnie pomagacie Niemcom i tu przyjeżdżacie?” Kiedy Matka opowiedziała w jaki sposób nas wysiedlono , wtedy lekarz francuski powiedział: „ widzisz jak działa wasza propaganda i co robią twoi ziomkowie”.(…) Wejście wojsk amerykańskich odbyło się w ciszy z uwagi  na gumowe podeszwy butów w odróżnieniu od butów wojska niemieckiego podbitych ćwiekami. W hotelu zakwaterowały się oddziały drugiego rzutu wojsk amerykańskich wśród których były również osoby pochodzenia polskiego. I tu przydała mi się też znajomość języka niemieckiego w kontaktach z ludnością cywilną a konkretnie z dziewczynami , gdzie pełniłem rolę tłumacza.

Ze Stambach trafiliśmy do obozów dla Polaków we Francji. (…) . W tym czasie uczęszczałem do szkoły obozowej , gdzie ukończyłem dwie klasy szkoły podstawowej, a za podręcznik służyło nam czasopismo „Polskie Pachole”. Tam też poznałem na występach piosenkę „Czerwone maki nad Monte Cassino” oraz pierwszy raz obserwowałem mecz piłki nożnej, w którym reprezentacja obozu pokonała zespół francuski. W Saint Cast  ukończyłem trzecią klasę , a uczyły nas dwie siostry, które w 1939r. w koszulach uciekały przed wojskami radzieckimi, na wschodnich rubieżach Polski. Matka w tym czasie pracowała w obozowych izbach chorych.    (…) Do  Sulęcinka wróciliśmy 26. 03. 1946r. W kwietniu 1946r. zacząłem ponownie uczęszczać do trzeciej klasy do budynku po ewangelickiego. Do czwartej klasy uczęszczałem w starym budynku szkolnym , a  uczył nas P. Kominek. Nasza piąta klasa ponownie uczyła się w nowej siedzibie , a nauka była połączona klasą szóstą. Zajęcia prowadził bardzo dobry nauczyciel , kierownik szkoły P. Staśkowiak. Dał nam solidne podstawy z matematyki, gramatyki i historii . Uczył również języka francuskiego. Był on trochę nerwowy , bowiem jak twierdzono całą wojnę ukrywał się w piwnicy za węglem. Siódma klasa miała już zajęcia w pałacyku na Kopczynowie.  Zajęcia prowadziła P. Żuraszek ( Szykowa ) , która zapoznała nas z grą w dwa ognie i siatkówką.  W latach 1947-1950 prężnie działała drużyna harcerska . Zorganizował ją Olo Skrzypkowski z Sulęcina na zasadach skautowskich. Zajęcia obejmowały szkolenie w zakresie musztry, zdobywaniu sprawności, podchody dzienne i nocne, poznawanie przyrody, orientacje w terenie i piosenki harcerskie.  Olo zrezygnował z prowadzenia drużyny i przekazał mi funkcję drużynowego, którą pełniłem do 1950r. Po pozytywnym zdaniu egzaminu wstępnego , w latach 1950- 1954 uczęszczałem do liceum ogólnokształcącego w Środzie. (…) ( w tym czasie w Sulęcinku prężnie rozwijał się sport : piłka nożna, siatkówka, lekko atletyka , szachy, tenis stołowy.  Od 1949 r. młodzież zrzeszała się w LZS-ach. Szczegóły w zakładce „Sport i rekreacja”.   Dopisek administratora.) Za namową Jerzego Grześkowiaka z Zaniemyśla zostałem korespondentem Przeglądu Sportowego.  Marzeniem moim po zdaniu matury były studia medyczne. Jednak przed złożeniem podań wezwał mnie dyrektor Anders i stwierdził , że „ nie możemy kierować cię na medycynę, sam to rozumiesz”. Zaproponował mi studia na kierunku  fizyka. , wybrałem jednak wychowanie fizyczne. Do dzisiaj nie rozumiem jaki był powód tamtych decyzji , czy to że byłem za granicą, czy to , że Matka prowadziła prywatną praktykę, czy to, że Ojciec był przedwojennym policjantem , czy to , że nie należałem do ZMP.   

 

 

*****